Leczenie się ze współuzależnienia bardzo przypomina proces dojrzewania. 

wtorek, 30 sierpnia 2011

Sen o fryzurze i lustrze

Zapis snu sprzed jakiegoś miesiąca, który niesie nadzieję, a który byłby zapomniany, żebym nie zostawiła gdzieś krótkiej informacji na fiszce: zapisać sen o fryzurze i lustrze.
Śniłam, że moje włosy wymagały wizyty u fryzjera, były już za długie, tworzyły nieład na głowie i trudno było z nich stworzyć jakąś zgrabną fryzurę. I kiedy tak się trochę miotałam, i oczami wyobraźni widziałam siebie z tą koniecznością skorzystania z salonu fryzjerskiego, a co chwila coś mi wypadało i odwlekało się w czasie, spojrzałam w lustro. I doznałam ogromnego zdziwienia, bo nie dość, że miałam śliczną twarzową fryzurę, włosy były  krótko i zgrabnie przycięte, to jeszcze moja twarz była młoda i bardzo się sobie podobałam. To było takie miłe, takie przyjemne. Takie uczucie, że patrzysz i nie możesz się nasycić sama sobą. Tym widokiem. To coś jak patrzeć na twarz młodej Audrey Hepburn - delikatność, piękno, niewinność, doskonałość, i można tak spoglądać z nienasyconą przyjemnością w nieskończoność. W tym śnie byłam do niej podobna.

 

poniedziałek, 22 sierpnia 2011

Bez cięć

Kamil mi to puścił. 
No i jestem pod wrażeniem, że jednym pociągnięciem kamery to się dało zrobić. 
Ach, ta młodzież:)
http://www.youtube.com/watch?v=-zcOFN_VBVo

niedziela, 21 sierpnia 2011

Demoniczność

Pamiętam jak kilka lat temu eksperymentowałam z reiki i przyszło mi na myśl, by Froci zrobić zabieg na jej wewnętrznego, osobistego demona. Tu uwaga, koty z reguły nie lubią by robić im zabiegi, ponieważ same to potrafią. No chyba, że kot jest chory. Wtedy jest szansa. Ale Frocia była wtedy zdrowa. Byłam więc przygotowana na jej niechęć. Ale o dziwo, zareagowała bardzo pozytywnie. Zaczęła namiętnie mruczeć, przytulać się, łasić, słowem była wręcz nienasycona w braniu. I bardzo szczęśliwa.
Opowiedziałam o tym córce. No i postanowiłyśmy eksperyment pociągnąć dalej. Zaproponowałam, by Róża zrobiła reiki demonowi naszego psa - Dobrej. Psy z kolei bardzo lubią by robić im zabiegi, wielokrotnie obserwowałam jaką sprawia im to frajdę.  Ale nigdy nie robiłam tego dla ich wewnętrznego demona. 
Suka akurat wyszła ze swego legowiska. Była jakieś półtora metra od córki, kiedy ta rozpoczęła zabieg. Pies stanął,  zjeżył się, warknął, potem podbiegł, ugryzł Różę i uciekł. A córkę zamurowało, mnie z resztą też. Bo takiej reakcji kompletnie nie przewidziałyśmy. Tym bardziej, że nasz pies nigdy do nikogo z domowników tak się nie zachował, a do tego był z nami od kilku lat, od małego szczeniaka. Tak więc dane nam było poznać demona naszej Dobrej. 
No cóż, przekonałam się z czasem, że wiele osób nosi w sobie podobne demony, które kompletnie nie wierzą w miłość. A kiedy ona ich dotyka, bronią się, kąsając. Ale jako że są ludzkie, nie zębami się posługują, ale słowami. 

demoniczna Frocia

i dobra Dobra

Zerwana nitka

Przekonałam się jak krucha jest moja pamięć o snach. 
Zrobiłam wczoraj porządek w pracowni. Wszędzie było pełno papierów, karteluszek, porozkładanych czasopism, teczek, dokumentów. W zakamarkach zaś panoszył się kurz. Słowem bałagan total. Tylko Froci to nie przeszkadzało.


Potrzeba by było na dokładne uporządkowanie kilka godzin, ale ja dysponowałam niecałą godziną, więc choć kurz zniknął, podłoga czysta, a część papierów znalazła się tak gdzie ich miejsce, reszta, ułożonych w zgrabny stosik, czeka na swoją kolej. I właśnie przy tym porządkowaniu znalazłam zapisaną kartkę z własnym snem, tyle że nie skończyłam tego zapisu i teraz już niczego nie mogę sobie przypomnieć. Nitka się zerwała. A wtedy, gdy zapisywałam, byłam przekonana, że bez problemu wiem co dalej. Coś mi przerwało wtedy pracę i teraz już tego nie dokończę. A to co znalazłam na kartce:
Ktoś, jakaś rodzina, zajmowała się sprzedażą między innymi perfum. Ja sobie przeglądałam ten ich towar. I zwróciłam uwagę na taką sprzedaż wiązaną: dwa flakony takich samych perfum w żółtych flakonikach, a do tego dołączone korale z bursztynu. I to one, te korale, zwróciły moją uwagę. Były bardzo ładne. Zastanawiałam się nad kupnem, ale w końcu zrezygnowałam. Potem widziałam taką scenę:
To było niby w takich slamsach, trudno mi powiedzieć, ale był tam mężczyzna, Hindus. I był z nim chłopiec. To był jego synek i niechcący ten mężczyzna zrobił temu dziecku krzywdę, uderzył go w czoło. Między oczami. Teraz sobie uświadomiłam, pisząc, że to było w miejscu trzeciego oka. Matka chłopca bardzo troskliwie się nim zajmowała. Widziałam to wgniecenie, przez to trochę zniekształcona była twarz dziecka, a ojciec był z boku. Nie chciał się do nich zbliżyć, bo miał ogromne poczucie winy. Transformował je we wrogość do syna. Patrzyłam, obserwowałam i odczuwałam jednocześnie tę ogromną troską matki, jej zaangażowanie, niezłomność. Potem wróciłam do tej familii zajmującej się handlem i chciałam jeszcze...
Tu zapis się urywa. I moja pamięć też.
Sen przypomniał mi pewien obraz widziany na jednym z blogów:

  Gustave Doré (1832-1883) - Les Saltimbanques (Entertainers), 1874 
 
A to o koralach... już kiedyś także w śnie podobały mi się korale, ale były niebieskie. 
Rozumiem, że chodzi o  czakry, splotu słonecznego lub  sakralną, kolor żółty i pomarańczowy, słowem bursztynowy. Jeśli chodzi o połączenie, to sakralna łączy się z czakrą trzeciego oka. To nasza intuicja, nos. 
 Tiaaa...zaczynam sen do mnie przemawiać...no nic, dla kogoś kto sny rozumie, to ja tutaj jestem jakby naga, ale trudno... Z drugiej strony jeśli ktoś rozumie sny, to jednocześnie też rozumie i inne sprawy. I snów nie wykorzystuje by siać zamęt.


 Ostatnie zdjęcie jest z wystawy Harda Wenus
P.S. Pomocny link: 

środa, 17 sierpnia 2011

Matricaria Chamomilla

W pracy czytam małej bajki. Jeszcze nie słucha uważnie, bo po pierwsze ma dopiero skończony rok. A po drugie bardziej interesują ją żywe zwierzęta, niż te narysowane. I prawidłowo, ale bajki mają za zadanie  czegoś uczyć, więc na razie ja się uczę:)
"Nie ma na świecie nic piękniejszego niż mieć przyjaciela. Albo przyjaciółkę. Krecik miał myszkę - Szarusię."
Pewnego dnia Szarusia zachorowała, Krecik wezwał Sowę, a ta orzekła, że "Myszkę wyleczy jedynie kwiat o nazwie Matricaria Chamomilla."
Dla mnie to znajoma nazwa, wszak to rumianek. No ale dla Krecika nie, więc wędruje przez świat, by w końcu wrócić i zerwać zioło na łące przy własnym kopczyku.
Chamomilla pochodzi od słowa chamai - przy ziemi, na ziemi=niski, karłowaty.
Rumiankiem w homeopatii leczy się wybuchy złości, rozdrażnienia. (Dobrze działa  u niemowląt, które boleśnie ząbkują).  Kto ma kontakt z własnym demonem, to wie jak bardzo może się on zezłościć.  (Demony zamieszkują czakrę korzenia, tę najbardziej przy ziemi i która jako jedyna łączy się  z Ziemią).

A Matricaria co oznacza? Pochodzi od słowa matrix=macica. 
To ja sobie tę krecikową bajkę jeszcze dobrze przemyślę, bo coś mi świta, gdy dotykam jej drugiego dna. 

 

Ostrzeżenie przed zimą

Nie daje się zapomnieć. Więc skoro tak, to trzeba go tu umieścić. Choć przyznam się, że "trawiłam" go przez kilka dni. Jaki dać mu tytuł? 
Bury sen?
Jestem w tym śnie na górce, coś jak ta w parku koło mnie. Jest zima, śnieg mokry, ciężki, śliski, brudny. Próbuję wdrapać się na górę, ale nie daję rady. Coraz bardziej się zsuwam. Nawet jak trochę uda mi się wspiąć, to znów śnieg powoduję, że to tracę. Bilans jest ujemny. Koło mnie są mąż i młodszy syn, bardziej ich wyczuwam niż widzę. W pewnym momencie z mojej kieszeni wypada komórka. Chcę ją ratować, ale ona sunie szybko w dół. Widzę jak wpada do wody, a tam jest  taki bardzo stromy brzeg. Widzę tę głębię i to jak ta komórka po tej  stromej, niemal czarnej pochylni zsuwa się i niknie w otchłani zimnej, mrocznej wody. A ja zajęta ratowaniem telefonu sama także jestem prawie  u tej  strasznej wody, z której praktycznie nie ma wyjścia. Jestem przerażona, i  taka osamotniona.  Budzę się. Sen pozostawia takie wrażenie beznadziei, lęku, jest ciężki, szarobury. 
I nieadekwatny  do rzeczywistości, do mojego nastroju.
Śnieg to zima, brak uczuć. Komórka to narzędzie do komunikowania się. Za cenę ratowania jej narażam się bardzo. A pomocy  znikąd. Ten sen to ostrzeżenie. Tak może się stać, i wtedy będzie za późno, nie dam rady. Należy teraz zainwestować czas i energię w  porozumienie. W tworzenie dobrych, głębokich relacji. Inaczej znikną ciepłe uczucia, a stanie się to stać się pewnie musi. Co pokazuje sen.
    

poniedziałek, 15 sierpnia 2011

Boska kicia i boska łza

Jeśli chodzi o koteczkę, to zatelefonowałam do jej nowego domu, by dowiedzieć się czy wszystko z nią o.k. No więc o.k. Usłyszałam jeszcze, że jest boska. W pełni się z tym zgadzam i czuję się usatysfakcjonowana tym stwierdzeniem. Więcej dzwonić nie potrzebuję. Kicia świetnie sobie radzi z wychowywaniem ludzi.


Niedawno Róża właśnie kończyła czytać „Kosiarza” Terry Pratchetta, kiedy zajrzałam jej przez ramię i przeczytałam fragment dialogu Śmierci z panną Flitworth.  

-Ten wielki diament jest trochę ciężki. Chociaż ładny - przyznała niechętnie.-Skąd go wziąłeś?

-OD LUDZI, KTÓRZY WIERZĄ, ŻE TO ŁZA BOGA.

 -A jest nią?

-NIE. BOGOWIE NIGDY NIE PŁACZĄ. TO ZWYKŁY WĘGIEL, PODDANY WYSOKIEJ TEMPERATURZE I CIŚNIENIU. NIC WIĘCEJ.

-Wewnątrz każdej bryły węgla tkwi diament, który czeka, żeby się wydostać. Prawda?

-TAK, PANNO FLITWORTH.

 Myślę, że koty mają tę właściwość, że potrafią z człowieka wydostać to co boskie. Jeśli oczywiście  pozwoli im się na to .

sobota, 6 sierpnia 2011

Kotka i ludzie

Znalazłam dom dla koty. Wczoraj. I to jest bardzo dobra wiadomość. Jestem szczęśliwa. Ta osoba, co wzięła kotkę, też. I myślę, że i zwierzak, bo trafiły mu się bardzo dobre ręce. 
A od początku to było tak:
Pani J.-sąsiadka rodziny, u której pracuje, opiekuje się zgrają takich półdzikich kotów. W połowie maja okociła się jedna z kotek. Pani J. zaczęła zastanawia się jak tu zorganizować dom dla maleństw, bo warunki  to takie nie najlepsze mają: ruchliwa ulica i psy, więc co jakiś czas któryś z kotów znika. A ja się zgodziłam na ewentualne przetrzymanie  małych i poszukanie im domu, bo Pani J. ma psa, który co tu dużo mówić, koty chętnie goni. No, ale kociaki dość dzikie, więc w łapanie to ja się angażować jakoś nie miałam zamiaru. Zostawiłam to Pani J. Dwa tygodnie temu, sobota, siódma rano, komórka dzwoni. Zaspana odbieram:
- Przepraszam, że tak wcześnie dzwonię. Ale mam, udało mi się złapać właśnie jednego, to znaczy miałam dwa, ale jeden mi uciekł. To co, mogę przyjechać?
-Oczywiści, tylko się ubiorę, bo jestem jeszcze w łóżku,  w samych majtka.
-Ja też jestem w samych majtkach - daje się słyszeć obok  zaspany głos mojego męża. 
Ledwo wstałam i się ogarnęłam,a już zabrzęczał domofon.
Kotek pręgowany, mały, brudny i dziki.  Z oczu leci mu ropa. W ogóle to te oczy w strasznym stanie, trzecia powieka napuchnięta, czerwona, niemal do połowy sięgająca oka. No i z nosa cieknie woda. Koci katar. A kociak syczy i prycha. I nie pachnie zbyt ładnie.
Umówiłyśmy się, że Pani J. pokryje koszty leczenia, karmy i piasku, zaś opiekę i poszukanie domu biorę na siebie.
Pojechała, żeby za chwilę wrócić z piaskiem i karmą. Zostawiła też 50 złotych na weterynarza. Za parę godzin miała wyjazd nad morze, więc jeszcze sama musiała się naszykować do podróży. Tymczasem kocię postanowiło wyskoczyć przez lustro, potem schowało się pod łóżkiem Róży. Kiedy udało się córce je złapać, przemyłam mu oczy solą fizjologiczną, zakropiłam kroplami Homeoptic. Próby nakarmienia spełzły na niczym. Otworzyłam puszkę z mlekiem  dla kocich osesków. Kiedy smoczkiem wlewałyśmy ciepłe mleczko do pyszczka jedną stroną, drugą wylatywało. Żadnego odruchu by cokolwiek połknąć. Kiepsko. Weterynarz potrzebny. Zadzwoniłam. 
-Tak, przyjmują w sobotę  do czternastej. W niedzielę nieczynne.
Mamy półtorej godziny, zdążymy. Jest już koszyk do przewozu, bilety na autobus, pieniądze, tylko kociaka... nie ma. Przeszukałyśmy cały pokój.  Może udało mu się wydostać? Niemożliwe, no ale... Szukamy po mieszkaniu, pozostałe dwa pokoje. Kuchnia?  No, ale w końcu nasza kota by syczała, a piesa też szczekaniem dałaby znać. Więc jeszcze raz pokój kociaka. Czas zaczyna przyspieszać, kurczyć się. Robię się nerwowa. Zadzwonić by poczekali? Ale jak, kiedy nie możemy znaleźć pacjenta? No nic, spokojnie. Wiadomo, że już nie zdążymy. Na razie dajemy spokój poszukiwaniom. Jeśli to kot, a to kot, to nie wyparował, znajdzie się, a wizytę przekładamy na poniedziałek. Dla odzyskania równowagi serwujemy sobie małe cappuccino.


Faktycznie nie wyparował.   Znalazł się po kilku godzinach.  Wcisnął się w szparę nad książkami na dolnej półce. Niewidoczny, cichy, zlany z tłem mały kociak.
 Dwa dni nic nie je, nic nie pije. Drugą noc ja śpię w pokoju córki, bo ona jest i zmęczona, i zniechęcona. Kociak budzi w niej raczej uczucie wstrętu niż współczucia. A w nocy cały czas słychać jego miałkopłacz.  Mąż już chce zawieść go skąd został wzięty, ale obie nie zgadzamy się na to. 
W niedzielę wieczorem zaczyna lizać podawane mu mleko. Oczy po śnie ma zaropiałe, sklejone, że jest ślepy póki mu się ich nie przemyje. Podaję mu pierwszy posiłek z whiskasa. Zjada z miseczki. I okazuje się, że bezbłędnie wie do czego służy kuweta. Ale jest apatyczny i bezwolny. Obrał taką taktykę. Postanawiam zwierzątko umyć by zniwelować ten wstrętny zapach. Kompletnie nie protestuje. Może to nie jest dobry pomysł w jego stanie, ale z drugiej strony nawet trudno przytulać takiego "skunksa".  Kąpiel króciutka, ale skutecznie uporała się z zapachem. Wizyty u weterynarza.  Do soboty włącznie jeździmy z kotką  na zastrzyki,  teraz już pewność,  że to ona.. Oczy nabierają blasku, apetyt dopisuje. Świerzb w uszach znika, w płucach też coraz czyściej. Chronimy naszą Frocią przed kontaktem z leczonym kociakiem, bo dla niej mogłoby to okazać się śmiertelne. Ma szesnaście lat i nie wychodzi z domu.
Zastrzyki, zakrapianie oczu, czyszczenie uszu, i spokój przynoszą efekty. Zniknął bezpowrotnie nocny płacz. Koteczka pokazuje swój prawdziwy charakter. Ciekawość, zabawność, gracja, murmurando. I słodkie leniuchowanie. U weterynarza czasem się buntuje, szczególnie Róży się dostało, nosi ślady pogryzień i podrapań. Któregoś dnia, gdy koteczka stoi spokojnie, za nią weterynarz z termometrem, a ten w kociej pupie, i gdy kota odwraca do tyłu główkę, nie wytrzymuję, i mówię w jej imieniu do weterynarza:
-No skoro to już tak wygląda, to możemy przejść na ty
Śmiech.
Córka daje ogłoszenia w necie na kilku portalach. Nic. Rozklejamy na murach ulotki. Telefon. Miła pani, która już miała kotka, znalazła ogłoszenie i chce wsiąść naszego. Umawiamy się na wieczór na ósmą. Jest już po, gdy mija kwadrans, dzwonię. Odbiera, gdy mówię, że w sprawie kotki dzwonię, jej komórka się rozłącza, potem już tylko słychać, że abonent niedostępny. A wcześniej dzwonił chłopak, że chciały wsiąść koteczkę, ale odmówiłam, gdyż miała przyjść ta kobieta. No dobra, po godzinie, kiedy już wiem, że nikt po kota nie przyjedzie, dzwonię do chłopaka. Tak, chce, ale przyjedzie jutro o dwunastej, bo jeszcze musi kupić coś dla kotka. Niech będzie. Dzień rozpołowiony, ale w końcu córka ma wakacje, a kota zaraz będzie miała dom. Dwunasta. Kwadrans po, nikogo. Dzwonię. Nie odbiera telefonu. Za to dzwoni do mnie moja przyjaciółka-wiedźma.
-Jak czujesz tego chłopaka?
-Nieodpowiedzialny małolat.
-A tę kobietę?
-Zobaczyłam taką pindzię z pazurkami.
Dobra, ani małolat, ani pindzia kotki nie dostanie, bo skoro zachowują się tak, gdy wiedzą, że za takie zachowanie nie poniosą odpowiedzialności, to co zrobią z kotem, gdy się znudzi?
Trzeba szukać dalej. Telefony po znajomych, nowe ulotki. 
Telefon. Kobieta. Jej znajomy znalazł ogłoszenie, bo wiedział, że chce kotkę. I  widziała zdjęcia w internecie i że kotka jest  śliczna. I dzwoni, żeby się dowiedzieć czy to jeszcze aktualne.
-Aktualne.
-A czy wolno spytać dlaczego chcę się pozbyć takiego wspaniałego kociaka?
Wolno, więc mówię, że mam już kotkę i po prostu nie chciałabym mieć więcej kotów, bo moja nie bardzo toleruje współbraci, jest zazdrosna. W w głowie konotuję sobie dla tej telefonującej osoby DUŻY plus. Zapisuję jej telefon jako Koteczka pewne. Umawiamy się na drugi dzień na siódmą wieczór. Mówię, że gdyby coś jej wypadło, albo zrezygnowała z adopcji, to proszę o telefon. Kiedy dzwoni o szesnastej, to lekko zamieram w środku, że pewnie odmówi. Nie, tylko pyta czy można spotkanie przesunąć na osiemnastą, bo jest zależna od kogoś jeśli chodzi o transport. Czyli czy można spotkanie przyspieszyć. Oczywiście. Kiedy kończę pracę ciut wcześniej i dojeżdżam do domu, dzwonię, że jeśli chce może przyjechać jeszcze wcześniej. Ona zaś mówi, że przestraszył ją mój telefon, bo myślała, że dzwonię, żeby powiedzieć, że już kotki nie mam. Przyjedzie na pewno, będzie, będzie, na pewno o osiemnastej już będzie.
Osiemnasta, kwadrans po, cisza, dwadzieścia po, nie wytrzymuję, gdy Róża mówi że  to może jakieś fatum. Dzwonię. Jedzie, ale utknęła w korku, czego nie przewidziała. Za dziesięć minut są. Obie młode, wchodzą.  Wita je Frocia. Gdy mówię, że to ten kotek, widzę zdziwienie, śmieję się i wprowadzam do pokoju. Na kanapie leży koteczka. Jest ładniejsza w rzeczywistości niż na zdjęciach. No i jest miłość od pierwszego spojrzenia. Na razie w oczach tej młodej, sympatycznej kobiety. Rozmawiamy, daję kartkę od weterynarza, gdzie są informacje o leczeniu. Jeszcze ostatnie pogłaskanie, ukochana zabaweczka, czyli dwa pomponiki na sznurku ląduje wraz z koteczką w klatce do przewożenia. Za drzwiami, już na schodach kobieta pyta, czy nadałyśmy kotce imię. Róża odpowiada, że nazwała ją Rysia.
Ja szczęśliwa, kobieta szczęśliwa, i kota... jak nie teraz, to na pewno za dni parę.

 Rysia chora

Rysia już zdrowa:


PS. Coś mi się przypomniało, co pisałam dawano temu: