Znalazłam dom dla koty. Wczoraj. I to jest bardzo dobra wiadomość. Jestem szczęśliwa. Ta osoba, co wzięła kotkę, też. I myślę, że i zwierzak, bo trafiły mu się bardzo dobre ręce.
A od początku to było tak:
Pani J.-sąsiadka rodziny, u której pracuje, opiekuje się zgrają takich półdzikich kotów. W połowie maja okociła się jedna z kotek. Pani J. zaczęła zastanawia się jak tu zorganizować dom dla maleństw, bo warunki to takie nie najlepsze mają: ruchliwa ulica i psy, więc co jakiś czas któryś z kotów znika. A ja się zgodziłam na ewentualne przetrzymanie małych i poszukanie im domu, bo Pani J. ma psa, który co tu dużo mówić, koty chętnie goni. No, ale kociaki dość dzikie, więc w łapanie to ja się angażować jakoś nie miałam zamiaru. Zostawiłam to Pani J. Dwa tygodnie temu, sobota, siódma rano, komórka dzwoni. Zaspana odbieram:
- Przepraszam, że tak wcześnie dzwonię. Ale mam, udało mi się złapać właśnie jednego, to znaczy miałam dwa, ale jeden mi uciekł. To co, mogę przyjechać?
-Oczywiści, tylko się ubiorę, bo jestem jeszcze w łóżku, w samych majtka.
-Ja też jestem w samych majtkach - daje się słyszeć obok zaspany głos mojego męża.
Ledwo wstałam i się ogarnęłam,a już zabrzęczał domofon.
Kotek pręgowany, mały, brudny i dziki. Z oczu leci mu ropa. W ogóle to te oczy w strasznym stanie, trzecia powieka napuchnięta, czerwona, niemal do połowy sięgająca oka. No i z nosa cieknie woda. Koci katar. A kociak syczy i prycha. I nie pachnie zbyt ładnie.
Umówiłyśmy się, że Pani J. pokryje koszty leczenia, karmy i piasku, zaś opiekę i poszukanie domu biorę na siebie.
Pojechała, żeby za chwilę wrócić z piaskiem i karmą. Zostawiła też 50 złotych na weterynarza. Za parę godzin miała wyjazd nad morze, więc jeszcze sama musiała się naszykować do podróży. Tymczasem kocię postanowiło wyskoczyć przez lustro, potem schowało się pod łóżkiem Róży. Kiedy udało się córce je złapać, przemyłam mu oczy solą fizjologiczną, zakropiłam kroplami Homeoptic. Próby nakarmienia spełzły na niczym. Otworzyłam puszkę z mlekiem dla kocich osesków. Kiedy smoczkiem wlewałyśmy ciepłe mleczko do pyszczka jedną stroną, drugą wylatywało. Żadnego odruchu by cokolwiek połknąć. Kiepsko. Weterynarz potrzebny. Zadzwoniłam.
-Tak, przyjmują w sobotę do czternastej. W niedzielę nieczynne.
Mamy półtorej godziny, zdążymy. Jest już koszyk do przewozu, bilety na autobus, pieniądze, tylko kociaka... nie ma. Przeszukałyśmy cały pokój. Może udało mu się wydostać? Niemożliwe, no ale... Szukamy po mieszkaniu, pozostałe dwa pokoje. Kuchnia? No, ale w końcu nasza kota by syczała, a piesa też szczekaniem dałaby znać. Więc jeszcze raz pokój kociaka. Czas zaczyna przyspieszać, kurczyć się. Robię się nerwowa. Zadzwonić by poczekali? Ale jak, kiedy nie możemy znaleźć pacjenta? No nic, spokojnie. Wiadomo, że już nie zdążymy. Na razie dajemy spokój poszukiwaniom. Jeśli to kot, a to kot, to nie wyparował, znajdzie się, a wizytę przekładamy na poniedziałek. Dla odzyskania równowagi serwujemy sobie małe cappuccino.
Faktycznie nie wyparował. Znalazł się po kilku godzinach. Wcisnął się w szparę nad książkami na dolnej półce. Niewidoczny, cichy, zlany z tłem mały kociak.
Dwa dni nic nie je, nic nie pije. Drugą noc ja śpię w pokoju córki, bo ona jest i zmęczona, i zniechęcona. Kociak budzi w niej raczej uczucie wstrętu niż współczucia. A w nocy cały czas słychać jego miałkopłacz. Mąż już chce zawieść go skąd został wzięty, ale obie nie zgadzamy się na to.
W niedzielę wieczorem zaczyna lizać podawane mu mleko. Oczy po śnie ma zaropiałe, sklejone, że jest ślepy póki mu się ich nie przemyje. Podaję mu pierwszy posiłek z whiskasa. Zjada z miseczki. I okazuje się, że bezbłędnie wie do czego służy kuweta. Ale jest apatyczny i bezwolny. Obrał taką taktykę. Postanawiam zwierzątko umyć by zniwelować ten wstrętny zapach. Kompletnie nie protestuje. Może to nie jest dobry pomysł w jego stanie, ale z drugiej strony nawet trudno przytulać takiego "skunksa". Kąpiel króciutka, ale skutecznie uporała się z zapachem. Wizyty u weterynarza. Do soboty włącznie jeździmy z kotką na zastrzyki, teraz już pewność, że to ona.. Oczy nabierają blasku, apetyt dopisuje. Świerzb w uszach znika, w płucach też coraz czyściej. Chronimy naszą Frocią przed kontaktem z leczonym kociakiem, bo dla niej mogłoby to okazać się śmiertelne. Ma szesnaście lat i nie wychodzi z domu.
Zastrzyki, zakrapianie oczu, czyszczenie uszu, i spokój przynoszą efekty. Zniknął bezpowrotnie nocny płacz. Koteczka pokazuje swój prawdziwy charakter. Ciekawość, zabawność, gracja, murmurando. I słodkie leniuchowanie. U weterynarza czasem się buntuje, szczególnie Róży się dostało, nosi ślady pogryzień i podrapań. Któregoś dnia, gdy koteczka stoi spokojnie, za nią weterynarz z termometrem, a ten w kociej pupie, i gdy kota odwraca do tyłu główkę, nie wytrzymuję, i mówię w jej imieniu do weterynarza:
-No skoro to już tak wygląda, to możemy przejść na ty.
Śmiech.
Córka daje ogłoszenia w necie na kilku portalach. Nic. Rozklejamy na murach ulotki. Telefon. Miła pani, która już miała kotka, znalazła ogłoszenie i chce wsiąść naszego. Umawiamy się na wieczór na ósmą. Jest już po, gdy mija kwadrans, dzwonię. Odbiera, gdy mówię, że w sprawie kotki dzwonię, jej komórka się rozłącza, potem już tylko słychać, że abonent niedostępny. A wcześniej dzwonił chłopak, że chciały wsiąść koteczkę, ale odmówiłam, gdyż miała przyjść ta kobieta. No dobra, po godzinie, kiedy już wiem, że nikt po kota nie przyjedzie, dzwonię do chłopaka. Tak, chce, ale przyjedzie jutro o dwunastej, bo jeszcze musi kupić coś dla kotka. Niech będzie. Dzień rozpołowiony, ale w końcu córka ma wakacje, a kota zaraz będzie miała dom. Dwunasta. Kwadrans po, nikogo. Dzwonię. Nie odbiera telefonu. Za to dzwoni do mnie moja przyjaciółka-wiedźma.
-Jak czujesz tego chłopaka?
-Nieodpowiedzialny małolat.
-A tę kobietę?
-Zobaczyłam taką pindzię z pazurkami.
Dobra, ani małolat, ani pindzia kotki nie dostanie, bo skoro zachowują się tak, gdy wiedzą, że za takie zachowanie nie poniosą odpowiedzialności, to co zrobią z kotem, gdy się znudzi?
Trzeba szukać dalej. Telefony po znajomych, nowe ulotki.
Telefon. Kobieta. Jej znajomy znalazł ogłoszenie, bo wiedział, że chce kotkę. I widziała zdjęcia w internecie i że kotka jest śliczna. I dzwoni, żeby się dowiedzieć czy to jeszcze aktualne.
-Aktualne.
-Aktualne.
-A czy wolno spytać dlaczego chcę się pozbyć takiego wspaniałego kociaka?
Wolno, więc mówię, że mam już kotkę i po prostu nie chciałabym mieć więcej kotów, bo moja nie bardzo toleruje współbraci, jest zazdrosna. W w głowie konotuję sobie dla tej telefonującej osoby DUŻY plus. Zapisuję jej telefon jako Koteczka pewne. Umawiamy się na drugi dzień na siódmą wieczór. Mówię, że gdyby coś jej wypadło, albo zrezygnowała z adopcji, to proszę o telefon. Kiedy dzwoni o szesnastej, to lekko zamieram w środku, że pewnie odmówi. Nie, tylko pyta czy można spotkanie przesunąć na osiemnastą, bo jest zależna od kogoś jeśli chodzi o transport. Czyli czy można spotkanie przyspieszyć. Oczywiście. Kiedy kończę pracę ciut wcześniej i dojeżdżam do domu, dzwonię, że jeśli chce może przyjechać jeszcze wcześniej. Ona zaś mówi, że przestraszył ją mój telefon, bo myślała, że dzwonię, żeby powiedzieć, że już kotki nie mam. Przyjedzie na pewno, będzie, będzie, na pewno o osiemnastej już będzie.
Osiemnasta, kwadrans po, cisza, dwadzieścia po, nie wytrzymuję, gdy Róża mówi że to może jakieś fatum. Dzwonię. Jedzie, ale utknęła w korku, czego nie przewidziała. Za dziesięć minut są. Obie młode, wchodzą. Wita je Frocia. Gdy mówię, że to ten kotek, widzę zdziwienie, śmieję się i wprowadzam do pokoju. Na kanapie leży koteczka. Jest ładniejsza w rzeczywistości niż na zdjęciach. No i jest miłość od pierwszego spojrzenia. Na razie w oczach tej młodej, sympatycznej kobiety. Rozmawiamy, daję kartkę od weterynarza, gdzie są informacje o leczeniu. Jeszcze ostatnie pogłaskanie, ukochana zabaweczka, czyli dwa pomponiki na sznurku ląduje wraz z koteczką w klatce do przewożenia. Za drzwiami, już na schodach kobieta pyta, czy nadałyśmy kotce imię. Róża odpowiada, że nazwała ją Rysia.
Ja szczęśliwa, kobieta szczęśliwa, i kota... jak nie teraz, to na pewno za dni parę.
Rysia chora
Rysia już zdrowa:
PS. Coś mi się przypomniało, co pisałam dawano temu:
Łaczę się z nadzieji, iż znalazła trwałą ostoję bezpieczeństwa...
OdpowiedzUsuńCieszę się, że znalazłaś odpowiedzialnych ludzi dla kotki :) Ja mam psiaka, ale kiedyś gdy mieszkałam w domu a nie bloku, miałam koty :)uwielbialismy sie nawzajem. Teraz tylko tesknię za kotem, bo warunków do trzymania nie mam. A nie chcę go męczyć trzymaniem w domu, czy na smyczy. kot uwielbia niezależność :)
OdpowiedzUsuń