Leczenie się ze współuzależnienia bardzo przypomina proces dojrzewania. 

wtorek, 8 grudnia 2015

Oczy

Ostatnio nie mam snów, albo ich po prostu nie pamiętam. Za to sen dostałam. 
Góry. Moje rodzinne strony. Postanowiłem zostawić dom na jakiś czas i ruszyć na wędrówkę po sąsiednich krainach. Zdaję sobie sprawę, że na jawie te miejsca nie istnieją, ale w snach znam je mniej lub bardziej. Miasteczko z groźnym burmistrzem i jego córką, z którą kiedyś byliśmy blisko, wioska Żydów-muzykantów, gdzie Jankiel na zawsze gra na cymbałach, inne miasteczko, gdzie mieszkają wampiry i gdzie zawsze czeka na mnie pewna wampirzyca, pole kozich łbów na palach, które zawsze omijam szerokim łukiem, polana z prastarą galerią kamieni...
No więc idę w góry. Plecak, jedzenie, śpiwór, nucę coś pod nosem.
Nagle między drzewami widzę jakieś postacie. Ciemna skóra, nerwowe ruchy, przygarbieni. To uchodźcy. Lekkie ukłucie lęku. Przecież to obcy na mojej ziemi. Szybko otrząsam się z atawistycznego, genetycznego strachu. Macham do przybyszów, pozdrawiam ich uśmiechem. Zatrzymują się i patrzą nieufnie. Wreszcie podchodzą. Jakieś trzydzieści osób. Mężczyźni, kobiety, dzieci. Podajemy sobie ręce. Patrzą badawczo, wreszcie się rozluźniają. Mówią coś w obcym języku. Nie rozumiem.
Do przodu przeciska się dziewczyna i zagaduje po angielsku. Szczupła, długie, brązowe włosy, szczera, ładna twarz, duże oczy. Jedno brązowe, drugie pokryte bielmem. Nie sprawia to na mnie złego wrażenia. Wręcz przeciwnie: nadaje jej twarzy uroku, głębi, jak blizna.
- Możesz nam pomóc? Wyjaśnisz, jak dojść do najbliższego miasteczka? Chcemy poprosić o azyl.
 Ma miły, delikatny głos. Słyszę zmęczenie.
- No jasne!
Bardzo się cieszę, że mogę pomóc. Rozdaję dzieciakom prowiant, jaki miałem na drogę. Siadamy na trawie. Rysuję prostą mapę, opisuję wioski i miasteczka. Kiedy już wszyscy wiedzą, co i jak, zagajam z dziewczyną osobistą rozmowę. Skąd jest, jak ma na imię, co się stało.
Ma na imię Marrion. Pochodzi z Kornwalii w południowej Francji (tak!) i próbuje się przedostać do Austrii. Jej rodzinne strony zniszczyła wojna. Zginęli jej rodzice i rodzeństwo. Ogarnia mnie głęboki smutek i żal. Pod koniec rozmowy jestem już zupełnie zakochany. Patrzę jej w oczy, jedno brązowe, przenikliwe, głębokie, drugie zamglone, białe, tajemnicze i równie piękne.
Budzę się.
Piękny sen, wart utrwalenia, zapamiętania i rozpowszechnienia. Myślałam o tych oczach. Jedno brązowe, (brąz przypisany jest Ziemi, naturze), przenikliwe i głębokie, drugie białe, zamglone, tajemnicze. Oba piękne. Jednym patrzy ta dziewczyna na świat  tak jak większość, jest przy tym bardzo spostrzegawcza. Drugie oko niewidzące świata realnego, za to dostrzegające świat duchowy, ten który dla wielu jest tajemniczy bo zakryty. Takie połączenie daje wgląd we wszystko. Tak rodzi się mądrość. Tak rodzi się tao. Droga prowadzić może poprzez zranienie, traumę, ból. Jedni przy tym upadają, poddają się, nieskończenie cierpią, drudzy podnoszą się, otrzepują, opatrują rany i wykorzystują straszne doświadczenie do wewnętrznej przemiany, która pozwala wznieść się wyżej. Rany się goją, a  blizny nie szpecą, ale dodają swoistego uroku.
A jak jest z tym patrzeniem w oczy? Oto proste 4 minutowe doświadczenie, które pokazuje co się wtedy z nami dzieje:
https://www.youtube.com/watch?v=uEgfQJCdOC8
Dobrze  jest też czasami samemu spojrzeć sobie w oczy;)


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz