Nie mam ochoty na czynienie tu zapisków o snach, z drugiej strony coś zmusza mnie, by je tu umieszczać, jako coś istotnego, cennego, co nie może się zgubić, zatem...
Sen już dość dawny. Patrzę na młodego mężczyznę. Ma ciemne włosy, lekko falowane. Leży na łóżku, a przed nim leży jego synek. Tak na łyżeczki leżą, dziecko przytulone do ojca. wiem, że jest on ważny w życiu tego mężczyzny. Czuję to jego uczucie do dziecka. Czuję też własne uczucie do tego mężczyzny, jestem w nim zakochana, chcę też opiekować się jego synem. Potem widzę tego mężczyznę takiego wystrojonego, biała koszula, krawat, wiem, że to dla mnie zrobi chcąc wywrzeć jak najlepsze wrażenie, ale dla mnie to nienaturalne, to bardziej jak przebranie niż ubranie. Nie jest sobą. I daje mu do zrozumienia że to nie wzbudza mojego zachwytu. Nie chce by nie był sobą. I potem widzę go już dojrzalszego, w gronie jakiś mężczyzn. Nie wyróżnia się, jest skromnie ubrany, wiem, że jest prezydentem, ale zapamiętał lekcje ode mnie, by nie robić z siebie kogoś kim się nie czuje, by nie narzucać sobie stylu innych.
Sen, kiedy przebywałam na wsi. Mogłabym go zatytułować:
"O odzyskaniu radości życia"
Jestem zdołowana, jest mi trudno, ciężko. Mocno czuję ten ciężar na duszy, to zapadlisko. Moja twarz z podkrążonymi oczyma. Smutek, beznadzieja. A potem nagle to wszystko mija jak ręką odjął. Widzę siebie, patrzę prosto sobie w twarz. Mam ładny makijaż typu smoky. W ogóle podobam się sobie. Uśmiecham się, a potem śmieję. Czym bardziej się śmieję, tym większa radość jest we mnie. A czym większa radość, tym bardziej się śmieję. Lekkość, cudowny smak życia.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz