Dopiero co pisałam, że nie mam snów, a tu tej i poprzedniej nocy sporo mi się śniło. We wszystkich snach był ze mną mąż i... no właśnie ... BYŁ ZE MNĄ. Sen, który najlepiej zapamiętałam, hm... jaki dać mu tytuł? Niech pomyślę...
Trawy
Z jakąś grupą turystów byliśmy zakwaterowani w hotelu. Nie było tam toalet i swoje potrzeby mieliśmy załatwiać na pobliskiej łące. Ale nie byłą ona zielona, tylko tworzyły ją takie zeschnięte łany ni to traw, ni to niewysokich trzcin. Jak na tej pocztówce, tyle że kolor był jasnobeżowy.
Dalej był jakiś zagajnik, gdzieniegdzie wyższe krzaczki. Krajobraz był wczesnej jesieni, albo wiosny. Był ze mną mój mąż na tej łące. Miał mnie ostrzec, gdyby ktoś nadchodził, gdy będę robić siku. Było mi raźniej, że jest ze mną. Nagle dostrzegłam ptasie klucze nad nami złożone z dziesiątek ptaków.To były duże ptaki, wyglądały jak dzikie gęsi. Krzyknęłam do męża, by spojrzał w niebo, bo widok był piękny.
Najbardziej z całego snu utkwiły mi wyraźnie w pamięci te trawy, które podobały mi się, mimo, ze zeschnięte. Były takie jak malują je japońscy artyści. Słyszałam ich lekki szelest na wietrze gdy przechodziłam wśród nich. Wiedziałam, że łąka się odrodzi, ale i teraz jest piękna.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz