Życie jest pełne niespodzianek... przynajmniej moje życie. A nieszczęścia nie chodzą w nim parami, ale... stadami... czuję się jak bezradny plankton skazany na miotanie przez potężne fale oceanu.
Od 26 kwietnia czyli od czasu wypadku, miałam tylko jeden sen. Był straszny i tak mocno w nim płakałam i ... nie mogę go tutaj zapisać. Ale gdy już byłam na granicy snu i jawy, czyli tuż przed wybudzeniem, miałam słowny przekaz. Wynikało z niego, że do tej wyśnionej tragedii nie dojdzie, bo... podświadomie zrobiłam to co zrobiłam, czyli uległam wypadkowi. Wprowadziłam zasadniczą zmianę, która pociągnie inne i w ten sposób nie dojdzie do tego do czego miałoby dojść. Nie do końca to wszystko rozumiem, ale wynika z tego, że nie jestem jak ten plankton, że steruję swoim życiem choć nie jest to uświadomione.
Wczoraj pozbyłam się gipsu i bez żalu pożegnałam się z Muminkami i całą resztą.
Pozostały rany do wygojenia i rehabilitacja. I tylko na tym się skończyło, choć na początku wyglądało to niewesoło i cały czas mówiono o konieczności przeszczepu skóry. To co trzeba będzie zrobić, to za rok powyjmować te całe metalowe druty, które trzymają moje kości tak jak należy. W końcu nie odpowiada mi rola Robocopa;) Kończę kolejny antybiotyk, który jako jedyny pomógł na szpitalne zoo, które zakwaterowało się w moich płucach, po tym jak trzymano mnie przez kilka godzin w przeciągu. Szkoda, że personel szpitalny pozostał głuchy na moje prośby o to by ktoś mnie osłuchał, zatem wypisano mnie z 3-tygodniowym nieleczonym zapaleniem płuc. Bardzo osłabiona, ale już z nadzieją patrząca w przyszłość, wracam drobnymi kroczkami do zdrowia.