Sen sprzed roku.
Jestem w Ameryce wraz z grupą aktorów. Idę z kimś, to wygląda jak byśmy znajdowali się na Dworcu Głównym. Na podłodze widzę porzucone linijki, gumki i ołówki. Takie drobne przybory szkolne. Podnoszę niektóre i zabieram dla syna. Tym bardziej, że są nowe, a wiem, że jemu się przydadzą. Potem dostrzegam wystawione stoły, a na nich odzież. Tak sobie to leży jakby nikomu nie było potrzebne. Biorę płaszcz z myślą o córce. I jeszcze kilka drobiazgów. I udaję się do wyjścia, spieszę się, ale dowiaduję się, że tych ubrań nie można tak sobie brać, że one są z przeznaczeniem dla biedoty i że jak będę wracać do kraju, to będę mieć duże kłopoty na granicy. Postanawiam sobie, że rzeczy później odniosę, bo teraz spieszę się. Mamy wszyscy zakwaterowanie w jakimś hotelu. Orientuję się, że nie mam swojej torby podróżnej. Nie mogę sobie przypomnieć, co z nią zrobiłam, czy gdzieś oddałam na przechowanie czy zgubiłam. Bardzo jest to dla mnie męczące ten brak pamięci. Odczuwam to jako taką dziurę. W końcu torbę znajduję i udaję się do wyznaczonego pokoju.
Ten pokój to w sumie jedno długi, wąskie, poprzedzielane łóżkami pomieszczenie. To taka metalowa konstrukcja, że jak są potrzebne pokoje, to się tę konstrukcje rozciąga jak harmonię i wtedy powstają ściany i te łóżka i małe szafki. Brak jakichkolwiek wygód. To jest takie dość prymitywne, żadnej intymności. Zauważam, że ktoś z trupy teatralnej jest też z małym około dwuletnim dzieckiem. Ja ruszam na poszukiwanie męża. Znajduję go na samym końcu. Leży na łóżku zadowolony i zrelaksowany, jakieś dwie dziewczyny zabawiają go rozmową. W ogóle na mnie nie zwraca uwagi, nie zauważa mnie. Wpierw mnie to trochę martwi, że jesteśmy rozdzieleni, ale potem dochodzę do wniosku, że to może by pożyteczne doświadczenie taka rozłąka, tym bardziej, że widzę, że mąż nie czuje się z tego powodu nieszczęśliwy, a wręcz jest mu dobrze. Nagle do moich uszu dociera taki odgłos huczenia. Wyglądam przez okno i widzę że pali się cała piwnica sąsiedniego budynku. To w realu jest podobne do budynku w Ogrodzie Botanicznym, gdzie na dole są laboratoria, chyba dla studentów, to zaplecze mieści się w takiej suterynie, okna są na wysokości ziemi. W śnie patrzę przez okno i widzę to pomieszczenie w budynku całe w ogniu, to ten ogień tak huczy. Ale nikt nie zwraca na to uwagę. Dociera do mnie informacja, że to zrobili Cyganie i że tak często robią, to taka ich lokalna tradycyjna, zabawa. Słyszę na sygnale straż, zaraz zagaszą ogień. Na dworze jest już dość ciemno. Orientuję się, że mój mąż gdzieś wyszedł. Biegnę za nim, wołam po imieniu, ale on mnie nie słyszy. Wchodzi w wąską uliczkę między budynkami. Jest widno. To miejsce przypomina mi Ostrów Tumskim. Chce wejść w tę uliczkę by dogoni męża, ale w tym momencie wychodzi z niej mężczyzna w garniturze z głową krokodyla. Wygląda to jak egipskie bóstwo. Nie wchodzę w tę uliczkę, tylko w następną, licząc że uda mi się gdzieś skręci i spotkać męża. Ale ten człowiek z głową gada wchodzi w tę samą uliczkę co ja. Jego wzrok jest taki bezwzględny, zero empatii, ciepła. Czuję i wiem, że ma złe zamiary w stosunku do mnie, że chce mnie zjeść. Boję się, wołam męża, ale nigdzie go nie ma. Uliczką, po tych kocich łbach, biegnie sobie taki dość spory pies, kudłaty, ale nogi ma krótkie. Ma w sobie coś ludzkiego choć to pies. Obecność żywej istoty-świadka nie jest w smak mężczyźnie krokodylowi, chowa się za murem, nie chce być widoczny, nie chce świadków i nie chce żebym się zorientowała, ze idzie za mną. Pies truchtem mija mnie nie zatrzymując się. Podchodzę do takie małej jaszczurki na murze, ale ona jest taka mała, że choć to żywa istota, nie da mi oparcia, krokodyl nie będzie z nią się liczył. Znikąd wsparcia i ratunku. Wołam męża. Cisza. Brak odzewu. Nikogo. A we mnie strach.
Ten pokój to w sumie jedno długi, wąskie, poprzedzielane łóżkami pomieszczenie. To taka metalowa konstrukcja, że jak są potrzebne pokoje, to się tę konstrukcje rozciąga jak harmonię i wtedy powstają ściany i te łóżka i małe szafki. Brak jakichkolwiek wygód. To jest takie dość prymitywne, żadnej intymności. Zauważam, że ktoś z trupy teatralnej jest też z małym około dwuletnim dzieckiem. Ja ruszam na poszukiwanie męża. Znajduję go na samym końcu. Leży na łóżku zadowolony i zrelaksowany, jakieś dwie dziewczyny zabawiają go rozmową. W ogóle na mnie nie zwraca uwagi, nie zauważa mnie. Wpierw mnie to trochę martwi, że jesteśmy rozdzieleni, ale potem dochodzę do wniosku, że to może by pożyteczne doświadczenie taka rozłąka, tym bardziej, że widzę, że mąż nie czuje się z tego powodu nieszczęśliwy, a wręcz jest mu dobrze. Nagle do moich uszu dociera taki odgłos huczenia. Wyglądam przez okno i widzę że pali się cała piwnica sąsiedniego budynku. To w realu jest podobne do budynku w Ogrodzie Botanicznym, gdzie na dole są laboratoria, chyba dla studentów, to zaplecze mieści się w takiej suterynie, okna są na wysokości ziemi. W śnie patrzę przez okno i widzę to pomieszczenie w budynku całe w ogniu, to ten ogień tak huczy. Ale nikt nie zwraca na to uwagę. Dociera do mnie informacja, że to zrobili Cyganie i że tak często robią, to taka ich lokalna tradycyjna, zabawa. Słyszę na sygnale straż, zaraz zagaszą ogień. Na dworze jest już dość ciemno. Orientuję się, że mój mąż gdzieś wyszedł. Biegnę za nim, wołam po imieniu, ale on mnie nie słyszy. Wchodzi w wąską uliczkę między budynkami. Jest widno. To miejsce przypomina mi Ostrów Tumskim. Chce wejść w tę uliczkę by dogoni męża, ale w tym momencie wychodzi z niej mężczyzna w garniturze z głową krokodyla. Wygląda to jak egipskie bóstwo. Nie wchodzę w tę uliczkę, tylko w następną, licząc że uda mi się gdzieś skręci i spotkać męża. Ale ten człowiek z głową gada wchodzi w tę samą uliczkę co ja. Jego wzrok jest taki bezwzględny, zero empatii, ciepła. Czuję i wiem, że ma złe zamiary w stosunku do mnie, że chce mnie zjeść. Boję się, wołam męża, ale nigdzie go nie ma. Uliczką, po tych kocich łbach, biegnie sobie taki dość spory pies, kudłaty, ale nogi ma krótkie. Ma w sobie coś ludzkiego choć to pies. Obecność żywej istoty-świadka nie jest w smak mężczyźnie krokodylowi, chowa się za murem, nie chce być widoczny, nie chce świadków i nie chce żebym się zorientowała, ze idzie za mną. Pies truchtem mija mnie nie zatrzymując się. Podchodzę do takie małej jaszczurki na murze, ale ona jest taka mała, że choć to żywa istota, nie da mi oparcia, krokodyl nie będzie z nią się liczył. Znikąd wsparcia i ratunku. Wołam męża. Cisza. Brak odzewu. Nikogo. A we mnie strach.
Zerknęłam do książki o Egipcie w celu znalezienia tego bóstwa ze snu. Nazywane było Sobek. Dziwne, bo to prawie brzmi jak nazwisko moich rodziców. Taka pierwsza myśl to była, że to prawie nazwisko ojca. Sobek to też ktoś kto jest sam bo kompletnie nie liczy się z innymi. Pozbawiony empatii, bezwzględny.
W Egipcie temu bóstwu oddawano cześć jako życiodajnej sile wody. Cytat z książki: Sobek utożsamiany był z żyjącymi w wodnym środowisku krokodylami, które Egipcjanie uważali za święte. Wśród licznych jego przedstawień umieszczonych na ścianach grobowców i światy odnaleźć można takie, które prezentują go jako postawnego mężczyznę z głową krokodyla.
Czasem Sobek przybierał także całkowicie postać tego gada z umieszczoną na głowie złotą koroną mającą przypomina o łączących go związkach z bogiem słońca Re. Gdy zaczęto go utożsamiać także z innymi egipskimi bóstwami, wyobrażany bywał jako krokodyl z głową lwa, byka, barana, sokoła lub szakala.
Ponieważ sen zrobił na mnie wrażenie, więc sobie tego Sobka jak umiałam oswajałam. No choćby nosząc w torebce zabaweczkę Lego. Tu na zdjęciu na tle karki od blogowej przyjaciółki Canady. Może zaprzyjaźni się pan Sobek z Mikołajem i zacznie rozdawać prezenty?:)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz