Wyjechaliśmy w piątek późnym popołudniem, a w niedzielę po śniadaniu deszcz wygonił nas do domu. Zdążyliśmy zwinąć namiot i prawie całą resztę rzeczy, nim ostrzegawcze pomrukiwania nadciągającej burzy sprowadziły ulewę. Ale było w sumie dobrze, nawet siedzenie w samochodzie i obserwowanie kropli wody przez zaparowane szyby niosło spokój, którego tak ostatnio potrzebuję i dostaję też sporo.
Zapomniałam zabrać mojej wyszywanki, kolorowe nitki muliny i kanwa zostały w domu.
Za to w tym szybkim i improwizowanym pakowaniu, zabrałam stary zeszyt z zapiskami. Więc w końcu zaczęłam go nad wodą przeglądać, a tam notatki z pobytu w Ciechocinku i ciechocińskie sny. Najdziwniejsze dla mnie było, że te sny całkiem zapomniałam, i gdyby nie zapisanie ich, z pewnością nigdy już bym do nich nie wróciła pamięcią. Tu zostawiam pierwszy, z pierwszej nocy na nowym miejscu.
Sen z 2 na 3 grudnia 2012
Jestem nad jakąś bardzo zimną wodą. Na środku jest coś niby wyspa. Ktoś musi na nią popłynąć. Mąż chce to zrobić. Jestem z niego dumna, że to robi. Inni gdzieś go obserwują, a ja go w myślach zachęcam i wspieram, bo czuję, że ta woda go trochę przeraża. Skacze i dopływa do wyspy. Ja po pewnym czasie szykuję dla niego coś ciepłego do jedzenia i koc. I idę przez tę wodę, która sięga mi zaledwie do pół łydki. W śnie to jest jakieś normalne, nie budzi mego zdziwienia, że mąż płynął w głębokiej, zimnej wodzie, a ja ją przechodzę. Dochodzę do wyspy. Tam jest coś jak szałas i mąż siedzi w kucki trochę przerażony i zmarznięty (czuję, że on czuje się osamotniony). Daję mu koc i jedzenie i myśl mi przelatuje, że trzeba to było przynieść szybciej.
Jakie to dziwne, że ten sen wyśniony ponad pół roku temu, dokładnie symbolizuje to co dzieje się w naszym małżeństwie, i ma też podpowiedź: kto w porę daje, ten dwa razy daje.